Sobotnie przedpołudnie, dookoła wieje nudą. W pewnym momencie powiew był tak mocny, że porwał mnie i Efkę wprost do auta. Poziom paliwa w baku był na tyle duży, że bez problemu mogliśmy dojechać do stacji paliw oddalonej nawet o 100 km, zakładając, że jakieś 85 km będziemy pchać wóz. Stacja w Juszczynie oddalona jest o 16 km, więc do pomocy przy ewentualnym pchaniu zgarnęliśmy Matysa. Wstępny plan zakładał zakup paliwa, przejazd do ulubionej restauracji w Nowym Tagu, szybką konsumpcję i do domu. Niestety Efka jak na złość nie miała ochoty na McDonalds’a. Nawet Happy Meal jej nie przekonał. Nie wiem dlaczego jako alternatywę zaproponowałem Kazimierz Dolny. Wydawało mi się, że jest to gdzieś niedaleko. Nie myliłem się – niecałe 329 km. Reszta grupy szybko zaakceptowała pomysł. Był tylko jeden warunek, miało być tanio. Podstawa taniego wypadu to zakupy w biedronce i nocleg w aucie.
To pierwsze mamy opanowane do perfekcji, nad tym drugim ciągle pracujemy. Gdy dojeżdżaliśmy do Kazimierza, okazało się, że znalezienie ustronnego miejsca do spania jest trudniejsze niż myśleliśmy. Żeby nie marnować czasu ruszyliśmy w miasto, noclegiem mieliśmy się martwić później. Okazało się, że przez przypadek trafiliśmy na festiwal Dwa Brzegi. Podczas takiego eventu można spotkać wielu sławnych ludzi. Od razu rzucił mi się w oczy pewien starszy pan, dużo osób do niego podchodziło, więc i ja podszedłem. Okazało się, że to znany wszystkim… parkingowy. Nie zrażając się pierwszym niepowodzeniem ruszyliśmy szukać celebrytów na rynku. Jakaż była nasza radość gdy zobaczyliśmy wielka scenę, na której stał do nikogo niepodobny facet. Już myślałem, że będę mógł posłać zdjęcie jego pękniętych pleców do Faktu, oczami wyobraźni widziałem przelew kilkuset złotych za to zdjęcie. Niestety też nie był celebrytą, podpinał kable do mikrofonu. Moje rozczarowanie ukoiła informacja, że już za chwilę miał się odbyć koncert Juli Kępisty. Artystki nie znałem, ale ucieszył mnie fakt, że koncert jest darmowy.
Już po kilku minutach Julia rozkochała w sobie tłum, a już na pewno Matysa. Biedak tak się w niej zadłużył, że gdyby nie to, że był głodny to pewnie nie jadłby cały wieczór. Jak każdy wie przeznaczeniu trzeba pomóc, dlatego Matys postanowił dać Juli szansę na bliższe jego poznanie, wysłał jej zaproszenie na FB. Matys nie jest łatwy, czeka kolejne 2 lata i usuwa zaproszenie. W poszukiwaniu kolejnych sław ruszyliśmy w stronę różowego zamku.
Byłem niemal pewny, że to królestwo Dody. Niestety i tam nic. Żądni atrakcji ruszyliśmy w kierunku Góry Trzech Krzyży. Miejsce było tak urokliwe, że postanowiliśmy zrezygnować ze spania w aucie na rzecz bliższego obcowania z naturą. Góra była do tego celu idealna. Nas było trzech, więc każdy miał swój krzyż.
Szybko jednak zrezygnowaliśmy ze spania tuż pod krzyżami. Przy wyborze miejsca noclegowego warto kierować się bezpieczeństwem i komfortem. Dlatego też wybraliśmy największą dostępną trawę, żeby było miękko. Odległość od krzyży dla bezpieczeństwa musiała być na tyle duża, żeby ktoś ze zwiedzających nie nadepnął na nas idąc na jedynkę lub co gorsza dwójkę.
Tej nocy nie byliśmy sami na szczycie, obok nas rozłożył się z namiotem jakiś podróżnik. Rankiem, po złożeniu obozu udaliśmy się do Wąwozu Korzeniowy Dół. Po przebudzeniu nie byliśmy chyba w pełni władz umysłowych, bo postanowiliśmy wybrać się tam pieszo.
5 km marszu żeby przejść raptem 200 m wąwozem i to wszystko na głodniaka. Ostatkiem sił, skrajnie wyczerpani wróciliśmy do auta. Po przepakowaniu auta na darmowy kościelny parking ruszyliśmy zjeść śniadanie nad brzegiem Wisły.
Po przebyciu pieszo może 1000 m, maksymalnie jednego kilometra dotarliśmy na miejsce. Podczas przygotowywania posiłku każdy miał wyznaczone zadanie: Matys otwierał zupki chińskie, ja składałem palnik a Efka wracała się do auta po wodę, której zapomnieliśmy. Z nas wszystkich chyba Efka była najmniej głodna, bo my uwinęliśmy się w kilka minut a ona potrzebowała ponad 20.
Kolejnym problemem okazał się brak 3 kubka, na szczęście czas spędzony na oglądaniu MacGyver nie poszedł na marne. Szybko skonstruowaliśmy z Matysem przecudnej urody kubek z butelki po wodzie mineralnej.
Wodę zużyliśmy do zrobienia kawy podczas oczekiwania na powrót Efki. Zupełnie nie rozumiem o co wściekała się Efka, skąd mogłem wiedzieć, że w plecaku była jeszcze butelka z wodą.
Po śniadaniu przyszedł czas powrotu do domu. Tego dnia mięliśmy jeszcze jedną ważną misję, Matys chciał zrealizować swój życiowy cel. Nasza podróż nieznacznie się wydłużyła. Po dłuższej jeździe auto zaczynało samo dodawać gazu. Ludzie na przejściach dla pieszych z lekką niepewnością wchodzili na pasy, niektórzy nawet pukali się w czoło. Od razu zorientowaliśmy się z Matysem, że coś jest nie tak z komputerem. Jak każdy wie, komputer naprawia się przez wyłącz i włącz, a przy większych problemach odpinając zasilanie. W aucie też to działa. Odkręcenie na 5 minut klemy z akumulatora stabilizowało sytuację na jakieś 70 km. Dawno tak często nie zaglądałem pod maskę samochodu, świadczyć o tym mogłyby choćby zaschnięte kawałki chleba i chyba kiełbasy obok akumulatora. Prawdopodobnie był to zimowy zapas lokalnych kun, wolałem nie opróżniać ich spiżarni, żeby w ramach zemsty nie poczęstowały się kablami. Kto wie może kiedyś na jakimś tripie tak nas przyciśnie, że sami skorzystamy z tych łakoci. Pomimo komplikacji udało się zrealizować cel Matysa.
Pomoc w spełnianiu życiowych celów i marzeń tak nam się spodobała, że kilkanaście dni później ruszyliśmy do Monako spełnić marzenie Jessici (Dżesiki), ale o tym innym razem.
Pacanów, można rzec to moje dalsze okolice