14.11.2018 r. – dziennik pokładowy Hugo. Od 8 dni jesteśmy w trasie. Zaczynamy przyzwyczajać się do zapachu panującego w środku tego auta, rozsypana kawa zdaje rezultat. Dziś po raz 103 załoga wpadła w panikę. Szykując śniadanie zauważyliśmy, że wyczerpał się zapas podstawowego składnika naszej zbilansowanej diety – śniadania, obiady i kolacje są zagrożone – jesteśmy o krok od śmierci głodowej! Jak najszybciej musimy uzupełnić zapasy CookiTimes!!! Można nie mieć sensu życia, nowego iPhona, nie jeść mięsa, warzyw, nie mieć nawet makaronu z sosem pomidorowym, ale jak w tej odległej krainie przetrwać bez tych wspaniałych ciasteczek? Rozpaczliwie szukamy na mapie sklepu, w którym możemy uzupełnić zapas na kolejne dni podboju Nowej Zelandii. Po trzech godzinach docieramy do upragnionego sklepu. Jeszcze przed wejściem ustalamy, że pięć paczek wystarczy nam do Queenstown, miasta w którym znajduje się świątynia CookiTimes, a tam zrobimy kolejny zapas. Spanikowaliśmy! Wychodzimy z dziesięcioma paczkami, bo przecież lepiej mieć jak nie mieć. Może to i dobrze, bo w drodze do auta zdążyliśmy zjeść pół paczki.
Z pełnymi brzuchami nieświadomi tego co nasz czeka, ruszamy na podbój wąwozu Hokitika. W czasie jazdy, przecudnej urody drogą Arthur’s Pass, Efka szuka miejsca na kolejny nocleg.
Wybór padł na Seaview Lodge & Kotuku Hostel. Końcówka nazwy „Hostel” zawsze trochę mnie odstrasza, niepotrzebnie oglądałem film o takim samym tytule. Na plus przemawiała bliskość do plaży oraz to, że niedaleko Hostelu znajdowało się darmowe miejsce, gdzie w nocy można obserwować świecące robaczki – Glow Worm Dell. Na północnej wyspie nie skorzystaliśmy z tej atrakcji i nie udało się nam zobaczyć słynnej Glow-worm Cave. Brak czasu? Nie, brak hajsu! Po co płacić za coś, co gdzie indziej jest za darmo. Wszystkie te plusy uśpiły naszą czujność. Po przybyciu na miejsce okazało się, że recepcja jest zamknięta. Po obsługę trzeba dzwonić. A że rozmowy telefoniczne nie są naszą mocną stroną, wróciliśmy do auta poszukać czegoś innego. Niestety nie było nic podobnego w tak przystępnej cenie. Oblałem się zimnym potem, trzęsącą ręką wyciągnąłem telefon. Efka z Krystianem spuścili głowy niczym uczniowie na początku lekcji, żeby nauczyciel nie wywołał ich do odpowiedzi. Chcieli być w tej chwili niewidzialni. Więc dzwonię ja, a przynajmniej tak mi się wydawało – moje serce biło tak głośno, że trzymałem wyłączony telefon przy uchu, bo wydawało mi się, że bicie serca to sygnał w telefonie. Dopiero po minucie zorientowałem się, że nie wcisnąłem zielonej słuchawki. W końcu się udało połączyć, telefon odebrała miła z głosu Pani. Ze stresu nie pamiętam przebiegu rozmowy, niemniej jednak chyba się dogadaliśmy, bo po 15 minutach podjechał zdezelowany pickup z dużą ilością czarnych worków na pace. Z jego wnętrza wysiadła starsza Pani w ubłoconych kaloszach. Jak się potem okazało, przyjechała prosto z pobliskiego cmentarza. Cena za wynajem była tak niska, że nie zadawaliśmy żadnych pytań. Zapłaciliśmy, po czym Pani z pickupa wręczyła nam mapę i życząc słodkich snów oddaliła się w pośpiechu.
Z drugiej strony budynek nie wyglądał już tak ładnie jak od frontu.
Jednak nie zraziliśmy się tym, w końcu mieliśmy spać na zewnątrz w aucie. W planie było jeszcze zwiedzanie Hokitika Gorge, dlatego szybko rozejrzeliśmy się wokół obiektu: ja poszedłem zobaczyć zejście do Glow Dell, Krystian odwiedził WC, a Efka zachwycała się widokiem na Morze Tasmana. Nie mieliśmy zbyt wiele czasu na zwiedzanie całego obiektu, ale te kilka chwil wystarczyło, żeby w naszych głowach pojawiły się myśli rodem z Paranormal Activity w Czechach. Żadne z nas nie chciało przyznać, że lekko przeraża go to miejsce. Z kamiennymi twarzami pojechaliśmy jeszcze zwiedzić wspomniany wąwóz Hokitika. Warunki pogodowe nie rozpieszczały, dlatego zwiedzanie odbyło się w ekspresowym tempie.
Wracając, co chwilę ktoś pokazywał jakiś inny obiekt do spania – niby to bliżej następnego celu, niby z restauracją itd. Ostatecznie, szkoda nam było zapłaconych pieniędzy więc postanowiliśmy wrócić i dać szansę temu miejscu. Przecież nie może być tak źle, pierwsze wrażenie musiało być mylne. Nawet nie zdawaliśmy sobie sprawy jak mylne. Efka gdzieś w Internetach znalazła informację, że nasz nocleg to były szpital, chyba nawet psychiatryczny. Od razu pomyślałem, że to wyjaśniałoby bliskość cmentarza, pewnie mieli tak dobrą skuteczność w leczeniu, że wszyscy pacjenci tam są. Ostatniego z nich pewnie chowała ta miła Pani, co tłumaczyłoby czarne worki na pace samochodu i ubłocone kalosze. Po drodze, dla rozluźnienia atmosfery, wymyślaliśmy sobie straszne historyjki związane z tym miejscem. Ja śmiałem się, że w środku będzie słychać dziecięcy śmiech albo płacz. Krystian zastanawiał się ile osób tam zginęło i gdzie chowają zwłoki, piwnica czy cmentarz? Niby wszystko śmieszne ale… docieramy na miejsce. Parkujemy najbliżej budynku jak tylko się da. Chcemy mieć blisko kuchnię i toaletę. Z mapą w ręku rozpoczynamy zwiedzanie. Teraz już wiem dlaczego hasło do WiFi jest w centralnym miejscu domu. Jakoś trzeba zwabić potencjalne ofiary do środka. Wchodzimy, zakrwawiony mop przy wejściu dodaje nam otuchy.
Pewnie przed chwilą ktoś nim zacierał ślady po „terapii”. Dla poprawy nastroju mówię do Krystiana: „uśmiechnij się, to się kameruje”, wskazując na starą kamerę.
Im dalej tym lepiej. Nasze opowiadania zaczynają nabierać realnych kształtów. W korytarzu pod maszyną widzimy właz do piwnicy i … o zgrozo z głębi budynku dobiega nas śmiech dzieci. Iść po hasło do WiFi czy nie iść, może to faktycznie pułapka? Pociesza nas myśl, że Nowa Zelandia to jednak bezpieczny kraj. Docieramy do salonu. Mają nas!!! W środku obok router’a siedzą dwie, nie mniej przerażające niż cały budynek, Emo dziewczynki – włosy ufarbowane na fioletowo i różowo, choker’y na szyi, jedna nosi długie rękawiczki, druga opaskę na włosy z uszami myszy, obie mają czarne jak nasze myśli rajstopy. Do tego nieudolnie zrobiony makijaż.
Podniosły wzrok znad ekranów telefonów, uśmiechnęły się i z chichotem wyszły z pomieszczenia. Dziwne, nie widzieliśmy żadnego auta poza naszym, może mieszkają w części nieopisanej na mapie? Namierzyliśmy hasło do WiFi. Nie ma czasu na przepisywanie – pospiesznie robimy zdjęcie i szybko wychodzimy z budynku.
Jakie było nasze rozczarowanie, gdy okazało się, że musimy wrócić do środka. WiFi działało chyba tylko w salonie. Więc to tak, pomyślałem. Zginiemy, bo chęć podpięcia się do cyfrowego świata jest silniejsza od zdrowego rozsądku i chęci życia. Rozsiadamy się więc w salonie. Pozostawione na parapecie buty dają do myślenia – to pewnie po poprzednikach zasiadających na tych fotelach, im już pewnie nie będą nigdy potrzebne.
Po wysłaniu wiadomości do rodziny, że wciąż żyjemy idziemy zwiedzać dalej. Patrząc na budynek z innej perspektywy trzeba przyznać, że widok mieli piękny. Sądząc po ilości foteli i krzeseł obróconych w stronę dużych, panoramicznych okien, chyba też im się podobał.
Efka mówi, że nie jest tak strasznie, bo nie ma klaunów. Wchodzimy do następnego pomieszczenia i nagle wszyscy milkną. Klauny! Wszędzie klauny.
Robi się trochę mrocznie… W niektórych momentach dało się odczuć, że kiedyś był to szpital psychiatryczny: stołówka, izolatki, łóżka z parawanami.
Kolację zjedliśmy zanim jeszcze zrobiło się ciemno. Chyba nie mieliśmy odwagi wchodzić do kuchni po zmroku. Kiedy już się ściemniło, wybraliśmy się do Glow Dell oglądać robaczki. Trzeba przyznać, że efekt robi niesamowite wrażenie. To tak jakby ktoś przybliżył nam niebo na kilka metrów.
Mnóstwo świecących robaczków – coś jak nasze świetliki, tylko w kolorze niebieskim a nie zielonym. W ten sposób wabią swoje ofiary. Co ciekawe światełko świeci tym mocniej im głodniejszy jest robaczek. Po powrocie na nasz camping, profilaktycznie przepakowałem auto najdalej jak się dało, przodem do wyjazdu, kluczyki zostawiłem w stacyjce a fotel kierowcy jak nigdy pozostawiłem pusty tak, żeby można było szybko odpalić i odjechać. Tej nocy nikt nie otwierał okien a zamki były trzykrotnie sprawdzane czy na pewno są zamknięte. Odpuściliśmy sobie nawet słuchanie muzyki. Księżyc świecił wyjątkowo mocno a w powietrzu wydawało się wyczuwać śmierć. Chyba coś skończyło żywot w krzakach obok auta albo kawa przestała maskować zapach Hugo. Otuchy dodawał nam jedynie szum fal na morzu. Noc minęła spokojnie. Jest ranek, otwieram oczy i widzę, że Krystian śpi jak zabity. Profilaktycznie upewniłem się czy aby na pewno nie jest zabity, uff oddycha. Odwracam się na drugi bok, Efki nie ma. Kiedy ona wyszła? Przez szybę widzę jak wybiega z budynku, kieruje się w stronę auta, szybko otwieram drzwi i słyszę, „nie mam nerki, gdzie moja nerka”. Osz ku… porwali ją i wycieli nerkę. Szybko chwytam za plecy, uff ja mam wszystko nienaruszone. Efka gramoli się do auta „o mam” mówi, „znalazłam”. Ehh nie zabrała saszetki-nerki z telefonem, a chciała zrobić zdjęcie morza z salonu. Żyjemy – odetchnąłem z ulgą zagryzając CookiTime.
Dodaj komentarz