Chyba każdy w swoim życiu przeżył chwilowe zauroczenie kimś lub czymś. Ja takich zauroczeń miałem już kilka. No dobra, kilkanaście, może kilkadziesiąt. Niektóre po prostu mijają, ale to było wyjątkowo mocne. Zacznijmy od początku. W ramach walki z nudą i depresją potripową postanowiliśmy z Efką wybrać się do Bielska-Białej. Bielsko według nas, jest miastem idealnym. Ma wszystko czego nam potrzeba: rozrywka, restauracje z dobrym jedzeniem, McDonalds’y. Plan wycieczki był standardowy: deser w Maluch Cafe, kawa w Aquarium, spacer dookoła lotniska w Aleksandrowicach, kolacja w Trattoria da Tadeusz.
Wszystkie te miejsca pokazali nam kiedyś znajomi, dlatego teraz też chętnie je polecamy, bo naprawdę warto choć raz tam zawitać. Już w drodze do Bielska było ciekawie. Jako, że przygód nam nigdy dość, chętnie zabieramy autostopowiczów. Ten był wyjątkowy i bardzo kulturalny. Zaraz po zajęciu miejsca w aucie, poprosił o otwarcie wszystkich okien, ponieważ miał świadomość, że niezbyt ciekawie pachnie. Później streścił nam swoją historię. Słuchaliśmy jak zaczarowani. Celowo jechałem powoli, żeby usłyszeć jak najwięcej. Okazało się, że podróżuje: najpierw pieszo, a teraz także autostopem od 6 lat. Właśnie jak to określił wyszedł z lasu, gdzie spał i zmierzał do Gliwic. Tam kolega obiecał dać mu rower, żeby łatwiej mu się podróżowało i był bardziej niezależny. Aleks, bo tak go nazwaliśmy (nie przedstawił się nam, a że styl jego życia przypominał życie Alexandra Supertrampa z filmu Wszystko za życie, ang. Into the Wild – ach te polskie tłumaczenia, to też taki dostał przydomek), zwiedził spory kawałek Europy. Aleks jest ekstremistą, podróżuje bez pieniędzy, telefonu, planu, dlatego śpi w lasach, opuszczonych budynkach, czasem przymiera z głodu.
Jego podróż nie należy do najłatwiejszych, jak sam mówił śmierć kilkukrotnie wyciągała po niego swoje kościste łapska. Sposobem na zarobienie kilku groszy jest opowiadanie historii ze swojego życia, a ma o czym opowiadać. Obiecał, że kiedyś o tym wszystkim napisze książkę, czekamy z niecierpliwością. Mam nadzieję, że dotarł do Gliwic, a potem nad morze tak jak chciał. Wracając do mojego zauroczenia. Wszystko miało miejsce na lotnisku w Aleksandrowicach.
To właśnie tam po zobaczeniu skoczków spadochronowych, w mojej głowie zrodziła się silna potrzeba spróbowania nowego sportu. W końcu miałem doświadczenie w spadaniu. Jak dziś pamiętam moje lądowanie na linkach od wyciągu narciarskiego i upadek na ziemię. Matys jest dobrym instruktorem paralotniarstwa, to tylko ja nie wykonywałem jego poleceń. Z mojej perspektywy linki były co najmniej 20 cm dalej.
Pomimo upadku i tak był to całkiem fajny lot. Mój zapał do skoku trochę zmalał po zobaczeniu ile kosztuje taka przyjemność. Po powrocie do domu dalej o nim myślałem, co rzadko się zdarza. Normalnie powinienem mieć już kilka innych pomysłów. Sprawdziłem jeszcze raz ceny. Przez przypadek trafiłem na informację o kursie skoczka spadochronowego – tu w cenie były aż 3 skoki. Kusząca opcja. Z odwagą u mnie różnie, dlatego postanowiłem znaleźć kogoś, kto w razie chwili zawahania wypchnie mnie z samolotu. Krystian to druga osoba po Matysie, której nie trzeba długo namawiać. Warunek był jeden: „Zróbmy to szybko zanim dotrze do nas, że to nie ma sensu”. Następnego dnia byliśmy już zapisani na kurs. Jakież było nasze zdziwienie, że nie potrzeba żadnych badań, zaświadczeń, doświadczenia (moje w spadaniu podobno się nie liczy). Żeby podtrzymać motywację, zdecydowaliśmy się zapłacić całą kwotę z góry. Kurs przebiegł ekspresowo, ale dopiero gdy dotarliśmy do tematyki „co może pójść nie tak”, troszkę złapaliśmy strachu na co my się piszemy. 24 wrzesień 2016r. długo pozostanie w pamięci – w tym dniu mieliśmy oddać pierwsze skoki. W brzuchu czułem coś jakby motyle, ale nie mogę powiedzieć, żeby to miało związek z jakimś zakochaniem. Na pierwszy ogień poszliśmy ja i Krystian. Obawialiśmy się trochę pogody, mżawka chyba nie sprzyja skokom spadochronowym. Lekko wyluzowaliśmy, gdy instruktor dał nam 100% gwarancji, że na pewno dotrzemy do ziemi. Ja bałem się tylko poślizgnięcia na stopniu przy wysiadaniu. Moje nogi z niewiadomych mi przyczyn strasznie się trzęsły i były nadzwyczaj miękkie.
To chyba pogoda miała taki wpływ, bo Krystian mówił, że ma tak samo. Szybki test wiedzy przed skokiem: „Masz gruchę, nie widać slajdera, co robisz?”. Normalnie odpowiedziałbym, że panikuję i chcę do mamy, ale chyba by mnie nie dopuścili do skoku. „Zamki i zapas” odpowiadam. „Ok, wsiadaj”.
Na wysokości 1200 m nad lądowiskiem mżawka zamieniła się w grad, przynajmniej tak to można było odczuć na twarzy stojąc pod skrzydłem. Klepnięcie w ramię i nie ma odwrotu. 121, 122, 123, 124, 125, 126, 127, 128, w panice doliczyłem chyba do 133 zanim spadochron się otwarł, a podobno otwiera się przy 125. Pani od matematyki byłaby ze mnie dumna, że tak szybko liczę. Domyśliłem się też, dlaczego instruktor może mówić przez radio do ucznia, a uczeń do instruktora nie. Po co miałby słuchać tych wszystkich epitetów, krzyków itp. Odhamowanie i byle trafić w płytę lotniska, faktycznie wydawała się mała z tej wysokości. Opcja zapisania się na kartach historii jako ten lądujący na cmentarzu lub linii wysokiego napięcia nie była moją wymarzoną. Z pomocą instruktora udało się bezpiecznie wylądować. O dziwo, wbrew moim oczekiwaniom, spodnie brudne miałem tylko na kolanach i to z trawy, bo muszę powiedzieć, że nie było to najlepsze lądowanie. Cieszyłem się, że na tyłku były czyste i suche.
Na ziemi dowiedzieliśmy się, że więcej nie skaczemy. Pomyślałem, że musimy być strasznie beznadziejni skoro odwołali dalsze skoki. Dopiero później powiedzieli nam, że pogoda jest mocno niesprzyjająca i podjęli taką decyzję zaraz po tym, jak oderwaliśmy się od ziemi. Reszta skoków odbyła się następnego dnia. Drugi skok poszedł gładko, dopiero przy trzecim zaczynałem się zastanawiać, czy aby nie wystarczą mi dwa, może nie warto kusić więcej losu, cel w końcu zrealizowałem.
Tu pomogło zapłacenie za wszystko z góry, „szkoda kasy” pomyślałem. Ekipa na pokładzie była bardzo wesoła. Początkowo nie wiedziałem, co ma na myśli Wyrzucający mówiąc do Pilota: „To co, powtórka z rozrywki?” Dopiero potem wytłumaczyli mi, że rok wcześniej mieli awaryjne lądowanie, w takim samym składzie i takim samym samolotem. No, od razu dodali mi skrzydeł i ochoty na opuszczenie pokładu.
Przy trzecim skoku nowością okazał się twister. Instruktor dobrze przygotował nas na taką okoliczność jeszcze na ziemi, dlatego bez problemu odkręciłem taśmy. Kilka spiral i już ziemia obiecana. Może skoki nie były ze spektakularnych wysokości, ale uwierzcie dają naprawdę dużego kopa adrenaliny. Myśl, że jest się zdanym na siebie, dodaje dodatkowych emocji. Polecam wszystkim Aeroklub Bielsko-Bialski, naprawdę profesjonalnie i z pasją podchodzą do szkoleń i skoków. Jeżeli znów będę chciał skakać to z pewnością z nimi.
Dodaj komentarz