Pomysł na wyjazd uderzył w nas jak grom z jasnego nieba. Nikt niczego się nie spodziewał, aż tu nagle Efka zaproponowała wyjazd do Czeskiej Szwajcarii. Nazwa intrygująca, dwa kraje w jednym? Po doświadczeniach zdobytych podczas tripa na Śnieżkę wiedzieliśmy, że tym razem należy się lepiej przygotować. Wszystko musiało być zapięte na ostatni guzik. No dobra udało nam się sprawdzić tylko pogodę i ustalić godzinę wyjazdu. Podczas tego wyjazdu testowaliśmy nowiutki nabytek, świeżo zakupioną megankę (Reanult Megane ’97). To już 3 meganka w moich rękach. Pierwsza zaraziła się zimą rdzą. Co prawda chciałem walczyć o jej życie, ale wszyscy blacharze mówili mi, że obrażenia są na tyle duże, że auto wymagałoby przeszczepu blachy w 70%, a i tak mógłby zostać odrzucony. Nie byłem w stanie refundować takiego zabiegu, więc kupiłem drugą prawie identyczną meganę. Prawie w tym przypadku robi ogromną różnicę, nowy nabytek od poprzedniej był młodszy o cały rok, posiadał klimatyzację i instalację podtlenku LPG. Reszta bez zmian: kolor, typ nadwozia, tapicerka, silnik.
Z meganą numer 2 rozpoczęliśmy nasze przygody z podróżowaniem. Dzielnie stawiała czoła przeciwnościom losu, bliskie spotkanie z sarną tylko nadało jej walecznego charakteru. Dopiero Opel Vectra, a raczej jej tylna część była w stanie unieruchomić ją na dobre. Swoje lepsze organy oddała do przeszczepu meganie numer 3. Tu już był konkretny przeskok technologiczny: podgrzewane przednie fotele; poza tym identyczna, nawet rocznik. Kiedyś jeden z kolegów podsumował moje zmiany aut tak: jesteś jak ksiądz w naszej parafii. On też kupuje identyczne auta, tylko nowsze i z lepszym wyposażeniem, żeby parafianie się nie połapali. Pewnie też był fanem jednego modelu. Z racji, iż meganki to niezawodne auta, nie mieliśmy najmniejszych obaw ruszyć nią w trasę 5 dni po zakupie.
Zakładając, że godzinny poślizg to nic, można by stwierdzić, że wyjechaliśmy zgodnie z planem. Miłym zaskoczeniem było to, że moi kompani zasnęli dopiero po 100km.
To pewnie dlatego, że środki nasenne zaczęli dozować dopiero jak ruszyliśmy. Z kilkoma przerwami na podziwianie magany i widoków, po przejechaniu 530km dotarliśmy na miejsce. Z racji oszczędności zastosowaliśmy opracowaną przez nas technikę żydkuchni. Bazuje ona na pożywieniu otrzymanym od rodziców.
Technika ta pozwoliła nam przygotować prawie że wielkanocne śniadanie. Nawet solniczka zabrana przez Matysa wpisywała się w klimat.
Byliśmy tak głodni, że nawet nie wysiedliśmy z auta, żeby zjeść. To właśnie przez jedzenie w aucie, kiedyś pod tylną kanapą znalazłem kawałek kabanosa. Już prawie tak się rozwinął, że kto wie czy za kilka tygodni nie zacząłby z nami rozmawiać podczas podróży. Opcja nowego kompana była kusząca, ale niestety do paliwa się nie dokładał, więc musiałem go usunąć. Po śniadaniu wyszliśmy z naszego mikrokampera. Celem wycieczki było zobaczenie największego w Europie łuku skalnego i znajdującego się tuż pod nim Sokolego Gniazda, letniej rezydencja Księcia Edmunda. Już sama droga prowadząca do łuku była bardzo malownicza.
Dookoła piętrzyły się majestatyczne formacje skalne, aż chciało się je łoić.
Po morderczym marszu przyszedł czas na uzupełnienie bilansu kalorycznego i płynów. Odpowiednia gospodarka wodno-elektrolitowa organizmu podczas wędrówek jest bardzo ważna.
Poza tym musieliśmy przemyśleć czy mamy na tyle jedzenia, by iść dalej. Szybka weryfikacja zapasu wafli ryżowych i masła orzechowego dała nam poczucie, że nie umrzemy z głodu co najmniej przez kolejne 48 minut. Poszliśmy dalej. Z góry rozciągał się wspaniały widok, a sam łuk robił jeszcze większe wrażenie.
Nie do końca jestem pewien czy to mocne słońce czy widoki sprawiły, że poczuliśmy się z Matysem jak na dziobie Titanica.
Naszą górą lodową okazało się być zrealizowanie całego misternie przygotowanego planu podróży. Godzina 12, a my nie mieliśmy już nic do zobaczenia. Mało brakło a zatonęlibyśmy w morzu łez rozpaczy. Naszą szalupą ratunkową okazała się propozycja Efki na biwak w kamieniołomie Wielka Ameryka nieopodal Pragi. W drodze ustaliliśmy, że najlepszym miejscem na rozstawienie namiotu będzie dno kamieniołomu.
Po przyjeździe na miejsce zastaliśmy tłumy ludzi. Spanie na dnie jest nielegalne, dlatego czekaliśmy, aż wszyscy sobie pojadą. Ludzi nie ubywało, więc pojechaliśmy do sklepu kupić kiełbaski na ognisko. Jakieś 40 km w jedną stronę. Po drodze widzieliśmy sporo kobiet przebranych za czarownice. Okazało się, że trafiliśmy na palenie czarownic, coroczną imprezę organizowaną w ostatni dzień kwietnia. W drodze powrotnej mijaliśmy płonące stosy gałęzi – palenie się rozpoczęło. Zmrok ma coś takiego w sobie, że w głowach pojawiają się różne myśli.
No, ale strachu i pieniędzy to my nigdy nie mieliśmy, więc z duszą na ramieniu ruszyliśmy. W drodze na dno Efka sprawdziła, że kamieniołom jest jednym z większych lęgowisk nietoperzy w Czechach. No fajnie, pomyśleliśmy. Będą całą noc nad nami latać i na pewno mają wściekliznę. Krystian nie przejmował się nietoperzami. Zakładał, że w nocy spotka nas jakieś paranormal activity z duchami. Dookoła krawędzi widzieliśmy mnóstwo krzyży i zdjęć osób, które zginęły w tym miejscu lub popełniły samobójstwo. Zaczęliśmy się nakręcać, ale nikt nie chciał podjąć decyzji o powrocie, żeby nie okryć się hańbą tchórzostwa. Podczas pokonywania zejścia, Krystian poniósł straty. Rzucił Matysowi swoją nową, nieużywaną matę samopompującą. Pech chciał, że razem z nią rzucił ciastka. Łatwo się domyślić, co łapał Matys. Mata wylądowała w wodzie, nie było możliwości jej wydobycia. Żeby tego było mało, zdałem sobie sprawę, że zaparkowałem samochód obok wielkiej sterty gałęzi.
Super, pewnie to jedna z tych stert, które dziś podpalą. Cały czas zerkałem, czy aby czasem się już nie pali. Nie chciałem przegapić wybuchu zbiornika z paliwem i drugiego z gazem, na wielki efekt wybuchu kuchenki gazowej nie liczyłem. Sprawa z karimatą dała Efce do myślenia. Co jeśli ktoś z nas wstanie w nocy, żeby udać się na stronę, wpadnie do jeziora i się utopi, albo nietoperz zapląta mu się we włosy i trzeba będzie go ogolić na łyso? Odkrycie Matysa także dało nam do myślenia. Dookoła nie było żywego ducha, a pod skalną ścianą leżał połamany prawie nowy namiot i kilka ubrań. Wszystko pokryte kilkoma liśćmi, tak jakby ktoś uciekł z niego w pośpiechu. Tylko zwłok nam brakowało do pełni szczęścia. Żeby nie wpaść do wody, namiot miał stać blisko skał. Niepewnie zabrałem się do rozkładania, gdy nagle usłyszeliśmy straszny huk spadającego głazu. Jakieś 4 metry od Matysa do wody spadł spory kawał skały. Nie wytrzymaliśmy napięcia i w 3 minuty byliśmy na górze. Wszystkiego nam się odechciało, resztę nocy przespaliśmy w aucie.
Rano na spokojnie przy ognisku przeanalizowaliśmy sytuację.
Nietoperze, duchy, jezioro to nic w porównaniu z wizją spadającego głazu na śpiących nas. Kto by się spodziewał, że w nieczynnym kamieniołomie mogą spadać skały. Może właściciel namiotu właśnie tak skończył? Po śniadaniu ruszyliśmy w drogę do Brna.
Zwiedziliśmy Katedrę Św. Ap. Piotra i Pawła, Stary Ratusz, park wokół Zamku Spilberk.
Łącznie przejechaliśmy 1115 km, nowe auto zdało test. Weekend można było uznać za udany.
Dodaj komentarz